Umierałam dwukrotnie...
Za
pierwszym razem chciałam umrzeć. Śmierć oznaczała dla mnie próg, za którym nie
istnieje cierpienie i do reszty zanika wszelki strach. Ale za drugim razem nie
chciałam umierać. Mimo cierpienia i strachu doszłam jednak do wniosku, że
pragnę dalej wieść swoje nie poskładane, przepojone lękiem, męczące, wspaniałe,
bolesne życie ze wszystkimi jego upadkami i smutkami, jak też nagłymi i
niespodziewanymi okruchami radości, które każą człowiekowi zamknąć oczy i
nakazać sobie w duchu: zapamiętaj tę chwilę.
Wspomnienia
ułatwiają przetrwanie. Taniec w ciemnościach, widok wschodzącego słońca,
wędrówka przez miasto, zagubienie w tłumie, nieoczekiwany uśmiech na Twojej
twarzy. To ty mnie ocaliłeś, kiedy sama już nie byłam do tego zdolna. Ty mnie
odnalazłeś, kiedy całkiem się zagubiłam. Nie chciałam umierać, ale komuś innemu
bardzo na tym zależało. Nadzwyczaj się starał, żeby doprowadzić do mojej
śmierci.
Należę
do ludzi, których inni albo uwielbiają, albo nienawidzą. Czasem aż trudno jest
odróżnić tę nienawiść od uwielbienia. Nawet teraz, kiedy wszystko jest już poza
mną, kiedy mogę spoglądać na to, przez co przeszłam i co mam już
za sobą, jakbym oglądała eksponat w muzeum, dostrzegam elementy, które
pozostają dla mnie niejasne, stanowiące nieodgadnioną tajemnicę.
Umieranie
przenosi człowieka w zupełnie inne miejsce, gdzie w samotności, bez żadnego
wsparcia, trzeba przekroczyć tę ostateczną granicę.
Kiedy
umarł mój ojciec, miałam szesnaście lat. Pamiętam to wiosenne popołudnie, gdy
był chowany. I pamiętam, jak prowadzący pogrzeb powiedział nad grobem: „Z
prochu powstałeś, w proch się obrócisz” - a wszyscy płakali i ściskali się
nawzajem. Wtedy ktoś do mnie podszedł i na pewno chciał zobaczyć także moje łzy,
dzięki którym mógłbyś mnie ścisnąć i pocieszyć, ale ojciec nie znosił również
mazgajstwa. Zawsze się domagał, bym okazywała całemu światu, jaka jestem szczęśliwa.
Dlatego przez cały czas się uśmiechałam, a pewnie dlatego, że wszyscy się na
mnie gapili, od czasu do czasu nawet chichotałam. Zanim grabarze spuścili
trumnę do grobu, matka położyła na niej skromną białą różę, bo zapewne tak
wypadało.
Zaczęłam
więc ściągać z rąk bransoletki oraz kołka i rzucać je za trumną, toteż przez
parę minut ceremonia bardziej przypominała pogański pochowek niż dostojny
pogrzeb. Jedna z plastikowych bransoletek roztrzaskała się przy tym na kilka
opalizujących kawałków, które z grzechotem potoczyły się po sosnowym wieku
taniej trumny. Potem przez jakiś czas myślałam, że oszaleję z samotności i
rozpaczy, ale nikomu o tym nie mówiłam, gdyż nie potrafiłam dobrać odpowiednich
słow.
Dusiłam
się! Przez parę miesięcy próbowałam go odzyskać. Niekiedy wręcz desperacko. Z
miłości. Ale również z obrzydzeniem i odrazą, dziką satysfakcją i pragnieniem
zemsty. Musiałam, więc uciekać.
Tak, umierałam dwa razy. Tylko dwa razy.
Można
by pomyśleć, że w świetle moich szaleńczych zmagań z życiem to wręcz mizerny
rezultat. I spoglądam na ludzi - zarówno tych, którzy mnie uwielbiają, życzą mi
jak najlepiej i próbowali mnie ratować, jak też tych ogarniętych nienawiścią,
pragnących mojej śmierci, i żałujących, że nie umarłam. Wszyscy wyglądają na
szczęśliwych. Radośnie patrzą na siebie nawzajem, trzymają się za ręce;
niektórzy się nawet całują. Mogę się założyć, że składają sobie wzajemnie rożne
obietnice na resztę życia, na tę wielką i tajemniczą podroż w nieznane.
Ale
brakuje wśród nich jednej osoby.
***
Taki sobie ten prolog ;)
Mam nadzieję, że opowiadanie jakie zamierzam
przedstawić będzie miłym akcentem.
Dziękuję ze uwagę!