wtorek, 16 lipca 2013

-00-




Umierałam dwukrotnie...

Za pierwszym razem chciałam umrzeć. Śmierć oznaczała dla mnie próg, za którym nie istnieje cierpienie i do reszty zanika wszelki strach. Ale za drugim razem nie chciałam umierać. Mimo cierpienia i strachu doszłam jednak do wniosku, że pragnę dalej wieść swoje nie poskładane, przepojone lękiem, męczące, wspaniałe, bolesne życie ze wszystkimi jego upadkami i smutkami, jak też nagłymi i niespodziewanymi okruchami radości, które każą człowiekowi zamknąć oczy i nakazać sobie w duchu: zapamiętaj tę chwilę.

Wspomnienia ułatwiają przetrwanie. Taniec w ciemnościach, widok wschodzącego słońca, wędrówka przez miasto, zagubienie w tłumie, nieoczekiwany uśmiech na Twojej twarzy. To ty mnie ocaliłeś, kiedy sama już nie byłam do tego zdolna. Ty mnie odnalazłeś, kiedy całkiem się zagubiłam. Nie chciałam umierać, ale komuś innemu bardzo na tym zależało. Nadzwyczaj się starał, żeby doprowadzić do mojej śmierci.
 
Należę do ludzi, których inni albo uwielbiają, albo nienawidzą. Czasem aż trudno jest odróżnić tę nienawiść od uwielbienia. Nawet teraz, kiedy wszystko jest już poza mną, kiedy mogę spoglądać na to, przez co przeszłam i co mam już za sobą, jakbym oglądała eksponat w muzeum, dostrzegam elementy, które pozostają dla mnie niejasne, stanowiące nieodgadnioną tajemnicę. 

Umieranie przenosi człowieka w zupełnie inne miejsce, gdzie w samotności, bez żadnego wsparcia, trzeba przekroczyć tę ostateczną granicę. 

Kiedy umarł mój ojciec, miałam szesnaście lat. Pamiętam to wiosenne popołudnie, gdy był chowany. I pamiętam, jak prowadzący pogrzeb powiedział nad grobem: „Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz” - a wszyscy płakali i ściskali się nawzajem. Wtedy ktoś do mnie podszedł i na pewno chciał zobaczyć także moje łzy, dzięki którym mógłbyś mnie ścisnąć i pocieszyć, ale ojciec nie znosił również mazgajstwa. Zawsze się domagał, bym okazywała całemu światu, jaka jestem szczęśliwa. Dlatego przez cały czas się uśmiechałam, a pewnie dlatego, że wszyscy się na mnie gapili, od czasu do czasu nawet chichotałam. Zanim grabarze spuścili trumnę do grobu, matka położyła na niej skromną białą różę, bo zapewne tak wypadało.

Zaczęłam więc ściągać z rąk bransoletki oraz kołka i rzucać je za trumną, toteż przez parę minut ceremonia bardziej przypominała pogański pochowek niż dostojny pogrzeb. Jedna z plastikowych bransoletek roztrzaskała się przy tym na kilka opalizujących kawałków, które z grzechotem potoczyły się po sosnowym wieku taniej trumny. Potem przez jakiś czas myślałam, że oszaleję z samotności i rozpaczy, ale nikomu o tym nie mówiłam, gdyż nie potrafiłam dobrać odpowiednich słow. 

Dusiłam się! Przez parę miesięcy próbowałam go odzyskać. Niekiedy wręcz desperacko. Z miłości. Ale również z obrzydzeniem i odrazą, dziką satysfakcją i pragnieniem zemsty. Musiałam, więc uciekać.

Tak, umierałam dwa razy. Tylko dwa razy. 

Można by pomyśleć, że w świetle moich szaleńczych zmagań z życiem to wręcz mizerny rezultat. I spoglądam na ludzi - zarówno tych, którzy mnie uwielbiają, życzą mi jak najlepiej i próbowali mnie ratować, jak też tych ogarniętych nienawiścią, pragnących mojej śmierci, i żałujących, że nie umarłam. Wszyscy wyglądają na szczęśliwych. Radośnie patrzą na siebie nawzajem, trzymają się za ręce; niektórzy się nawet całują. Mogę się założyć, że składają sobie wzajemnie rożne obietnice na resztę życia, na tę wielką i tajemniczą podroż w nieznane.
Ale brakuje wśród nich jednej osoby. 

***

 Taki sobie ten prolog ;) 
Mam nadzieję, że opowiadanie jakie zamierzam
przedstawić będzie miłym akcentem.
Dziękuję ze uwagę!